niedziela, 14 lipca 2013

Coś na początek, chyba można to zwać prologiem.

       Pamiętam, jak dziś, dzień, w którym to się stało. Pamiętam przeraźliwy krzyk mamy. Pamiętam moment uderzenia, dźwięk tłuczonego szkła. Pamiętam szkarłatną czerwień rozlewającą się po wnętrzu samochodu. Pamiętam przerażony wzrok Jacoba wbity we mnie i łzy w jego oczach. Pamiętam, jak bardzo pragnęłam, by rodzice wyszli i zabrali nas stamtąd, by jak zwykle ucałowali nasz w czoło i powiedzieli, że nic się nikomu nie stało, że zaraz będziemy w domu i będzie dobrze. Pamiętam to wszystko nazbyt dokładnie, choć byłam jeszcze małą dziewczynką.
       - Mamo! - Wołałam. - Tato! - Zróbcie coś!
       Nie odpowiadali. Już nigdy nic nie powiedzieli. Ich ostatnie słowa skierowane do mnie brzmiały: "Zapnij pasy, kochanie." Posłusznie zapięłam. Dlaczego oni nie? Dlaczego upominali mnie, kiedy sami tego nie zrobili. Gdyby nie to, być może inny byłby koniec tego.
       - Boję się, Jake - szeptałam do brata. - Bardzo się boję.
       Mój starszy brat otwierał usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Sparaliżował go strach. Patrzył tylko na mnie oczami pełnymi łez.
       - Jacob, proszę cię, zrób coś - prosiłam, a wręcz błagałam go. - Zadzwoń po kogoś, Jakie, proszę.
       Trochę to trwało, ale przebrnął w końcu przez strach, wyjął jakoś telefon i zadzwonił po karetkę. Czekaliśmy na nią w ciszy, spoglądając na siebie co chwilę.
       Było źle, bardzo źle. Nie wiedzieliśmy jednak, że może być jeszcze gorzej, a czekał nas koszmar.
       To, co działo się później umknęło mi z pamięci. Wszystko było wykonywane zbyt mechanicznie, bym przywiązała do tego szczególną uwagę. Ktoś mnie wyciągał, okrył czymś. Pytał o coś, posłusznie odpowiadałam cichym głosem.
       Karetka. Pytania. Opatrunki.
       Policja. Pytania.
       Szpital. Białe ściany i bladoniebieska pościel.
       Niespokojny sen.
       Przebudzenie. Te same ściany i pościel.
       Nowy dzień?
       Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam Jacoba siedzącego na krześle obok łóżka. Miał lewą rękę w gipsie, szwy po prawej stronie głowy, pełno zadrapań i mniejszych ran. Wzrok wbił w pogłodę.
       - Jake - szepnęłam cicho.
       - Zostaliśmy sami - wyrzucił z siebie nagle, wciąż patrząc w dół.
       - O czym ty mówisz? - spytałam przerażona.
       Moje ciało zaczęło drżeć. Nie chciałam, by to, o czym pomyślałam, okazało się prawdą.
       - Rodzice zginęli, Al - odparł cicho. - Nie żyją, rozumiesz? Jesteśmy sami.
       Nie odpowiedziałam.  Tego właśnie się bałam. Bałam się tych słów, tego, że ktoś mi o tym powie.
       Podniosłam się, by usiąść. Łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Chwyciłam dłoń brata. Spojrzał na mnie szklącymi oczami, po czym usiadł na brzegu łóżka i po prostu przytulił się do mnie.
       Siedzieliśmy tak bez słowa. Jakakolwiek rozmowa była zbędna. Bo co niby mieliśmy mówić? Obawiałam się tylko, co z nami będzie, gdy wyjdziemy ze szpitala. Gdzie trafimy, co się z nami stanie. Bałam się okropnie, że nas rozdzielą. Nie poradziłabym sobie bez brata. Zginęłabym. Przepadłabym. On jedyny był wtedy wsparciem dla mnie. Pozostało nam wtedy jedynie czekać na to, co się stanie. Mogliśmy mieć nadzieję, że mimo wszystko dane nam będzie przejść przez to razem.

       Po jakimś czasie zamieszanie nie minęło, wzmogło się nawet. Spotkania z psychologami, rozmowy, masa pytań. Przeprowadzka do ciotki, siostry ojca. Sprzedaż rodzinnego domu.
       Nigdy jej nie lubiłam, była strasznie sztywna. Liczyły się dla niej tylko te jej niepisane zasady, które miała wyryte w głowie. Nikt nie miał prawa się temu sprzeciwić. Jednak musieliśmy u niej mieszkać przez pięć lat. I przez te pięć lat musieliśmy się użerać z nią, z jej mężem, dziećmi i humorami ich wszystkich razem wziętych. Nie brali pod uwagę tragedii, jaka nas dotknęła. Sami też zbytnio się wszystkim nie przejęli. Ta kobieta była niemożliwa, słowo daję. Zginął jej brat, a jej to jakoś specjalnie nie obeszło.
       Po pięciu latach mój brat miał dwadzieścia lat, paru miesięcy brakowało mi to dwudziestu jeden. Znalazł stałą pracę. Wcześniej pracował w przeróżnych miejscach. Podejmował się prac sezonowych, chwytał się czego tylko mógł. Dwa razy nawet wyjechał na całe wakacje za granicę. Wszystko, co zarobił, odkładał. Mówił, że w końcu się stąd wyprowadzimy, że zamieszkamy gdzieś, gdzie będziemy mogli żyć normalnie, po swojemu. Nie wiem, ile tych pieniędzy dokładnie było, ale musiał zebrać ich dość sporo.
       - Mała, mamy nowy dom - rzekł pewnego dnia, siadając rano na brzegu mojego łóżka.
       - Co? - mruknęłam zaspana.
       Nie zrozumiałam, o czym mówi.
       - Znalazłem coś. Dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd. Nieduży domek, z piętrem i balkonem. Jest mały i dość dużo jest w nim do naprawy, ale z moją stałą pracą na pewno damy radę. Powoli będziemy go remontować. Mówię ci, Al, na pewno Ci się spodoba. Jakiś starszy gość chce go sprzedać z całą działką za psie pieniądze, bo ma własny wielki dom. Nie ma po co remontować tego. Mówił, że możemy się wprowadzać kiedy tylko chcemy. Co ty na to, Al?
      - Zaczekaj, zwolnij.
       Usiadłam na łóżku i przyjrzałam się bratu. Oczy miał szeroko otwarte, a źrenice wypełniały prawie całą tęczówkę. Uśmiechał się od ucha do ucha.
       - Dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd? - spytałam. - Jak chcesz stamtąd dojeżdżać do pracy?
       - Al, głupia jesteś. Nie uważasz chyba, że o tym nie pomyślałem. Do pracy z nowego domu mam zaledwie siedem kilometrów. Dlatego jeżdżę tak wcześnie, dlatego wracam tak późno.
       - Kupiłeś go już? - spytałam, ukrywając nadzieję na odpowiedź twierdzącą.
       - Jeszcze nie - odparł. - Bo zabieram cię dziś ze sobą, ze wszystkimi naszymi rzeczami i już tam zostajemy.
       - Jak to? Czym pojedziemy?
       - Poprosiłem wujka, by nas zawiózł swoim samochodem. Zgodził się. Wstawaj, bo za dwie godziny ruszamy.
       Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Przez chwilę poczułam się szczęśliwa. Nareszcie mogliśmy się stąd wyprowadzić.
       Nareszcie miało być lepiej.
       Nareszcie coś miało się zmienić.
       Na to czekałam.
       Przytuliłam mocno brata, po czym popędziłam do łazienki. Wzięłam szybko prysznic, wysuszyłam się, ubrałam i zaczęłam się pakować. Nie myślałam nawet o śniadaniu. Nie byłabym w stanie nic zjeść. Zbyt bardzo się stresowałam. Czułam ścisk w żołądku.
       - Będzie dobrze, Al - szepnął mi brat do ucha, gdy podchodziliśmy do samochodu. - Przekonasz się sama.
       I wiecie, cholera, miał rację. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale przewidział wszystko.
       Jest dobrze. Jest pięknie. Wręcz idealnie.

2 komentarze:

  1. Czeeeść :)
    Podoba mi się to "coś na początek" :) Bardzo lekko i przyjemnie się czyta. Swobodnie napisane, chociaż historia smutna. Choć, jakby się nad tym zastanowić jest słodko/gorzko. Nie będę się jakoś specjalnie wywodzić na ten temat, czekam na więcej! O ile mnie mój zmysł nie myli, mam wrażenie, że to będzie naprawdę przyjemna historia :> Prolog zachęcający, w każdym razie.

    Wkradła Ci się literówka:
    "Wzrok wbił w pogłodę."- podłogę

    To tyle.
    Pozdrawiam, życzę weny i czekam na pierwszy rozdział :)

    Jeśli masz ochotę, zapraszam do siebie:
    hellxo.blogspot.com

    PS Proszę, wyłącz koszmar nowych blogów- weryfikację obrazkową. Możesz mi zaufać, nie jestem automatem ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cholerne literówki, ile razy bym nie sprawdzała, zawsze jakąś ominę -.-" ale dzięki za zwrócenie uwagi, poprawię później ;)

      jeśli chodzi o weryfikację obrazkową... spokojnie, wyłączę :) mam chwilowo małe zamieszanie z blogiem, co cały czas myślę, co by tu jeszcze zmienić. zajmę się tym na pewno :)

      cieszę się, że prolog się spodobał. mam nadzieję, że dalsze rozdziały nikogo nie rozczarują.

      a na Twojego bloga też chętnie wpadnę i poczytam :)

      Usuń