wtorek, 30 lipca 2013

# 002.


MAŁA ZMIANA.
Doszłam do wniosku, że imię Jared lepiej pasuje mi do tej postaci zatem nie ma Russela blondyna, a jest Jared, który jest szatynem. Jak znajdę chwilę, wtedy zmienię ten szczegół w całym pierwszym rozdziale.
Poza tym wszystko w normie. W normie jest też to, że brakuje mi nieco weny ostatnio. Dlatego to niżej jest jakieś takie nijakie, bez wyrazu. Mam nadzieję, że dalej pójdzie mi to lepiej.

____________________________


        Dochodziła już osiemnasta, a oni jak zniknęli przed południem, tak do tej pory ich nie było. Nie znałam ich. Widziałam ich pierwszy raz w życiu, ale mimo tego zaczynałam się niepokoić. Przecież Matt dzwonił do Russella z mojego telefonu, pomyślałam, zrywając się z fotela. Pobiegłam na górę, gdzie zostawiłam telefon i szybko przejrzałam połączenia wychodzące. Był tylko jeden nieznany numer. To musiał być ten. Wybrałam go i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty...
        - Halo? - usłyszałam w końcu.
        - Jared? - spytałam niepewnie. 
        - Nie. Matt - odparł chłopak. - Alex?
        Odetchnęłam z ulgą.
        - Tak, mówi Alex. Gdzie jesteście?
        - Już w drodze do ciebie.
        Tym bardziej mi ulżyło.
        - Będziemy za jakieś dwadzieścia minut - dodał.
        - Okej - mruknęłam. - A jak twoja ręka?
        - Złamana, w gipsie, ale nie jest aż tak źle.
        - To... To dobrze. Do zobczenia.
        - Spoko, pa.
        Rozłączyłam się, po czym schowałam telefon do kieszeni spodenek i zbiegłam po schodach na dół. Wróciłam do salonu.
        Słońce było coraz bliżej linii horyzontu. Zbliżała się noc. Kolejna. Jedna z wielu. Lubię noc. 
        Gdybym miała ją do czegoś lub kogoś porównać, jakoś opisać, wyobraziłabym sobie wysoką, smukłą kobietę o długich  nogach i idealnych kobiecych kształtach. Ubrana byłaby w piękną czarną suknię. Wyglądałby bardzo seksownie, pociągająco, aczkolwiek tajemniczo. Miałaby długie, włosy w kolorze ciemnego brązu. Lekko by się kręciły. Nad prawym uchem miałaby wpiętą we włosy ciemnoniebieską różę, która świetnie komponowałaby się z srebrno-granatowym makijażem. Uśmiechałaby się lekko. Patrzyłaby przyjaźnie. Jednak dałoby się dojrzeć ten dziki błysk w oku, od którego pojawiają się ciarki na ciele, a po plecach przebiega zimny dreszcz. 
        Byłaby szalona, dzika, nieokiełznana. Byłaby niezwykła w swej zwyczajności. Byłaby piękna, wręcz idealna, ale nie wyróżniałaby się z tłumu. Byłaby niesamowita, cudowna. Byłaby marzeniem, snem.
        Leżałam tak na kanapie w salonie z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie noc, kiedy usłyszałam swoje imię. Chyba gdzieś z zewnątrz.
        Drzwi się otworzyły.
        - Al, ktoś do ciebie - powiedział Jacob i wyszedł.
        W salonie pojawił się Matt z nadgarstkiem pokrytym grubą warstwą gipsu oraz Jared, uśmiechnięty, jak wcześniej.
        - Cześć wam - przywitałam ich, na co oboje odpowiedzieli mi machnięciem ręki. - Chcecie coś do picia? - spytałam, wstając.
        - Coś chłodnego by się przydało - odparł Jared.
       - Robi się. Siadajcie.
       Przyniosłam chłopakom po szklance zimnej coli, ponieważ nie miałam nic innego. Znów wszystko zaczynało się kończyć. Czekały mnie duże zakupy. W każdym bądź razie nie zauważyłam, by któremuś z chłopaków nie pasowała szklanka coli. Obie zostały opróżnione w mgnieniu oka, ledwo zdążyłam usiąść.
       - Przynieść wam więcej? - spytałam lekko zdziwiona.
       Oboje uśmiechnęli się słodko.
       Wywróciłam oczami i poszłam po całą butelkę, by nie musieć wracać po raz kolejny.
        - Ooo, dziękujemy ci - powiedział Matt, nalewając sobie coli do szklanki. - Kochana jesteś.
        - Staram się, jak mogę - mruknęłam z uśmiechem. - Tak w ogóle to skąd jesteście?
        - Ja... powiedzmy, że mieszkam parę kilometrów stąd - odparł Jared. - Widzieliśmy cię już parę razy.
        - Serio? Nie kojarzę was.
        - Trudno, żebyś kojarzyła, skoro mamy zawsze kask i tylko przejeżdżamy obok - wtrącił Matt.
        Niby miało to sens.
        - Ale widzimy, jak się przyglądasz zawsze - dodał brunet, uśmiechając się szeroko. - Lubisz.
        - Raczej, że lubię - odwzajemniłam uśmiech.
        Jak miałabym nie lubić? No jak? Nie da się.
        - Alex - odezwał się Jared po chwili. - Mogę cię spytać o coś osobistego?
        Zmierzył mnie wzrokiem z powagą, po czym uniósł jedną brew i uśmiechnął się zawadiacko.
        - Pytaj śmiało - odparłam, chociaż nie byłam tego do końca pewna.
        - Masz może chłopaka? - spytał, zniżając nieco ton głosu.
        - Nie, nie mam.
        - Dziewczynę? - pytał dalej, mrużąc oczy.
        - Nie, dziewczyny też nie mam. - Zaśmiałam się krótko. - Jestem wolna, jeśli o to ci chodzi - dodałam, uprzedzając kolejne dziwne pytania.
        - O, to dobrze - ucieszył się. - Będę mógł pozarywać.
        - No, na pewno - wtrącił Matt. - A później będzie piękny wpierdol od Rosalie.
        - Bo przecież bym jej o tym powiedział - odparł szatyn z sarkazmem. - Przecież jestem aż tak głupi, faktycznie. Masz rację. Dzięki, stary.
        - To ja jej powiem - Matt uniósł jedną brew i spojrzał na kumpla.
        To wyglądało niemal tak, jakby rzucił mu wyzwanie. To spojrzenie z uniesioną brwią mogło się równać z rzuconą rękawicą.
        - Nie waż się - warknął szatyn.
        - Odważę się.
        - Zresztą... mów jej co chcesz - Jared machnął lekceważąco ręką. - Nic nie zrobiłem. Nie masz nic do powiedzenia.
        Odwrócił wzrok, oddając wygraną.
        - Da bum tsss, jeden zero dla Matt'a - wtrąciłam, na co brunet zareagował tryumfalnym uśmiechem.
        Chwilę jeszcze posiedzieliśmy w salonie. Poruszyliśmy kilka przeróżnych tematów, po czym wyszliśmy z domu z zamiarem pójścia do garażu. Trzeba było w końcu dokładniej obejrzeć to biedne zniszczone cudeńko.
        Chłopaki przywitali się z Jacobem i we trójkę stanęli przy motocyklu.
        - Ciężko będzie - mruknął Jake, przyglądając się maszynie.
        - Chyba nie myślisz, że będę go naprawiał, prawda? - Matt spojrzał ze zdziwieniem na mojego brata. - Wyjmę to, co może mi się przydać, a reszta na złom. Nie będę się z tym męczył.
        - Za dużo kasy byś musiał w niego włożyć - wtrącił Jared. - Swoją drogą... jak ty to zrobiłeś, że moto wygląda, jak wygląda, a Ty się jedynie obiłeś i złamałeś nadgarstek?
        - Tak całkiem szczerze, to ja sam nie wiem - odparł brunet, przeczesując rozczochrane włosy palcami. - Miałem pierdolonego farta.
        Poczułam wibracje w kieszeni. Wiadomość. Zanim wyjęłam telefon, dotarły kolejne trzy. Następna. I jeszcze jedna. Komuś się chyba nudzi, pomyślałam, gdy otwierałam skrzynkę. Każda z odebranych wiadomości była od innej osoby, ale treść była ta sama. Miałam wyjść na plac, gdzie siedzieli właśnie moi znajomi. Cholernie nie chciało mi się przemierzać tego kilometra. Wolałam posiedzieć w garażu słuchając rozmów chłopaków, chociaż zielonego pojęcia nie miałam, o czym tak dokładnie mówili. Coś o jakichś częściach, które wymontują. Coś, o motocyklach, które chcieliby kupić. O samochodach, które by sobie sprawili, gdyby mieli na to pieniądze. Dobrze, że za marzenia nie ma kary, bo zapewne już dawno spłonęliby na stosie albo ścięto by im głowy. Chyba, że mówimy o obecnym prawie, w takim przypadku kilkanaście ładnych lat przesiedzieliby za kratami.
        - Alex - odezwał się któryś z nich, wyrywając mnie z zamyślenia.
        - Co jest? - spytałam.
        - Zwijamy się - powiedział Jared, podając mi rękę na pożegnanie.
        - Już? - zdziwiłam się. - Odprowadzę was.
        - Znaczy zwijamy się stąd, ale niekoniecznie idziemy do domu - wyjaśnił Matt. - Ale w sumie... chodź z nami.
        Wyszliśmy z podwórka i skierowaliśmy się w ulicę biegnącą na południe. Ominęliśmy przystanek, na którym siedziało kilkoro małolatów. Zmierzyli nas groźnym wzrokiem, jakby chcieli nas pogryźć i rozszarpać na kawałki, bo przeszliśmy po ich kawałku chodnika. Zawsze mnie to rozśmieszało. Tym razem nie było inaczej.
        - Z czego się śmiejesz? - spytał Matt.
        - Widziałeś ich spojrzenia? Patrzyli, jakby chcieli nas zabić. Te małe, wredne kurduple zawsze tak patrzą.
        - No wiesz... - odezwał się Jared. - W zasadzie to jest niewiele większa od nich, więc uważaj na słowa. Zaraz cię pewnie dojadą.
        Spojrzałam na niego spode łba, po czym wbiłam palce w jego bok, mocno napierając na żebra. Szatyn zgiął się w pół, po czym chwycił moje nadgarstki i uwięził je w silnym uścisku, z którego trudno było mi się wydostać.
        - Będę miał siniaki - żalił się.
        - Oh, jak mi przykro - odparłam sarkastycznie. - Należało ci się, a teraz oddaj mi ręce.
        - To wy się tu gwałćcie dalej, a ja się skoczę do sklepu - wtrącił Matt i zniknął nam z oczu.
        Nawet nie zauważyłam, kiedy zeszliśmy z górki  i znaleźliśmy się już obok sklepu.
        - Puść mnie - warknęłam.
        - No dobra - westchnął szatyn, po czym rozluźnił uścisk i mogłam zabrać ręce. - Mały kurduplu - dodał, od razu osłaniając żebra.
        Wywróciłam tylko oczami i zignorowałam to.
        Po niespełna minucie ze sklepu wyszedł brunet i ruszyliśmy dalej, idąc wciąż na północ.
        - Gdzie my właściwie idziemy? - spytałam po dłuższej chwili, zmieniając temat rozmowy.
        - Zapalić, a później do mnie - odpowiedział Matt.
        - Zapalić? Fee - skrzywiłam się.
        - Nie palisz? - zdziwili się.
        - Nie - odparłam. - Łe. Fe.
       Wzdrygnęłam się raz jeszcze, na co oni odpowiedzieli uśmiechem. Wymienili się spojrzeniami, a po chwili każdy z nich odpalił papierosa, a dymem dmuchnęli prosto na mnie.
        - Łe, fe - powtórzyłam raz jeszcze. - Wypad mi z tym dymem.
        Przyspieszyłam kroku, by nie mogli zanieczyszczać mi powietrza.
        Przeszliśmy jeszcze kilkanaście metrów, po czym skręciliśmy w prawo. Chłopcy zapalili po jeszcze jednym papierosie. Szliśmy tak przed siebie, rozmawiając o wszystkim i niczym. Całkiem miło się z nimi przebywało.
        - To ja zwijam do siebie - powiedział w pewnym momencie Matt. - A Jared podrzuci cię do domu autem.
        - Kto ci powiedział, że ją podwiozę? - Szatyn przesadnie się oburzył. - Przez nią będę miał siniaki na żebrach i jeszcze mam ją wozić?
        - Nie płacz, maleńka - odezwałam się. - Do wesela się zagoi.
        W odpowiedzi Jared spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i udał cichy szloch.
        - Weźcie ogarnijcie - westchnął Matt. - Bo muszę już zwijać do domu.
        - Dobra - Jared uśmiechnął się do mnie. - Chodź, kochanie, zabiorę cię ze sobą.
        Objął mnie ramieniem i przysunął lekko do siebie.
        Brunet spojrzał na kumpla unosząc lewą brew, po czym bez słowa wywrócił oczami, machnął nam ręką w gipsie na pożegnanie i wszedł na podwórko. Natomiast ja, wciąż objęta ramieniem Jareda, zostałam zaprowadzona do srebrnego BMW, stojącego na poboczu kilka metrów dalej.
        - Ładnie się wozisz - przyznałam, wsiadając do środka.
        - Ta, marzenie - odparł szatyn. - Pożyczyłem od kumpla na szybko, bo nie miałem jak inaczej się tu dostać. Ja nawet prawka nie mam.
        - Ooookeej - mruknęłam pod nosem.
        - Spokojnie, może jakoś to przeżyjesz - uśmiechnął się szeroko.
        Westchnęłam cicho i na wszelki wypadek zapięłam pasy. Przed nami była krótka droga do przejechania, ale mimo wszystko wolałam to zrobić. Nieco bezpieczniej się poczułam.
        Bez słowa przemierzyliśmy drogę do mojego domu. Chłopak zatrzymał się pod moją bramą i spojrzał na mnie.
        - I widzisz? - odezwał się. - Nie było tak źle. Jeszcze żyjesz.
        - No nie było źle - przyznałam. - Dobra, ja spadam. Dzięki za podwiezienie.
        Wysiadłam z samochodu i miałam zamiar zamknąć drzwi, jednak szatyn zatrzymał je ręką.
        - Nie pożegnałaś się - spojrzał na mnie smutno.
        - Czeeeeść, Jay - uśmiechnęłam się do niego. - Lepiej?
        - Nie. Chcę dostać buziaka.
        Zaśmiałam się krótko.
        - Pomarzyć możesz.
        Odwróciłam się i weszłam na podwórko.
        - No weeź, misiu - zawołał za mną Jared, wciąż udając, że jest smutny.
        W odpowiedzi na to, pomachałam mu tylko na pożegnanie, uśmiechając się szeroko, po czym weszłam do domu.
        Tak dobrze nie ma, pomyślałam. Nie tak łatwo dostać ode mnie buziaka.
        W salonie siedział Jacob, oglądając telewizję. Chyba nawet nie zauważył, że weszłam do domu. Nie zwracając na siebie uwagi, poszłam na górę. Gdy wyszłam z łazienki, ubrana już w piżamę, najzwyczajniej w świecie rzuciłam się na łóżko i w momencie odpłynęłam.
        Dobrze mi się spało tej nocy.
        Nie pamiętam żadnych snów, nie kojarzę, żebym o czymś śniła. Po prostu spokojnie spałam.
        Może nie było idealnie, ale powinnam przyznać, że jest naprawdę dobrze, mimo wszystko.

piątek, 19 lipca 2013

# 001.

        Prawdę mówiąc, mało interesowało mnie otoczenie, choć ludzie spoglądali na mnie z kilku stron. Mój dom znajdował się przy skrzyżowaniu, na rogu. Siadając na balkonie byłam widoczna  z całego skrzyżowania, z niemal każdej ulicy czy polnej dróżki znajdującej się nieopodal.
        Zaczytana w nowo zakupionej lekturze Bukowskiego naprawdę miałam gdzieś, czy ktoś przechodzący  czy też przejeżdżający ulicą patrzy na mnie. Nie obchodziło mnie wcale czy ktoś mi się przygląda, czy jest ciekawy co czytam, czy chce cośkolwiek ode mnie.
        Dla mnie świat mógł nawet nie istnieć, gdy siadałam wygodnie, przykrywałam nogi miękkim kocem w jaguarze cętki i odpływałam, czytając. Jestem wtedy w swoim własnym małym świecie, do którego nie ma wstępu nikt, poza mną.
        Jaki mamy dzień? Dwudziesty kwietnia. Sobota. Godzina jedenasta trzydzieści pięć. Jak co sobotę przed południem, siedziałam sama w domu. Brat był w pracy. Co mogłam robić w taki dzień? Trzeba posprzątać, wiadomo. Zrobić pranie, tak. Zrobiłam wszystko, co tylko było do zrobienia. Jednak nadal miałam jeszcze trochę czasu dla siebie, więc zrobiłam sobie zieloną herbatę, chwyciłam książkę, koc i wyszłam na balkon. Usiadłam wygodnie, upiłam kilka łyków herbaty, przykryłam się kocem i otworzyłam "Szmirę" Charles'a Bukowskiego, gdzie skończyłam ostatnio czytać.
        Wiosenne słońce otulało moje policzki i dłonie, a lekki powiew świeżego powietrza oczyszczał moje drogi oddechowe. Ulice były puste, co mnie dziwiło. Co prawda moja miejscowość była mała, bliżej jej było do wioski niż do miasta, ale jednak zawsze ktoś przechodził, przejeżdżał, nigdy nie było tak cicho. Miałam wrażenie, że to jak gdyby cisza przed burzą. W tym spokojnym momencie do głowy by mi nie przyszło, jak trafnie mogłam ocenić sytuację.
        W końcu przyszła wiosna, słońce wyłoniło się zza chmur, wszystko budzi się do życia. Nie mogłam się tego doczekać. Zima strasznie mi się dłużyła. Nie lubię zimy. Wręcz nienawidzę. Nie lubię, kiedy muszę kisić się w budynku, bo wszędzie jest zimno, bo jest za dużo śniegu, bo jest zbyt duży mróz, bo wieje zbyt mocny wiatr czy coś jeszcze innego. Zima mnie przytłacza, odżywam razem z przyjściem wiosny.
        Wiosna, wiosna, a co w związku z nią? Rozpoczyna się sezon. Sezon motocyklowy. Wiosną i latem siedzenie na balkonie staje się jeszcze przyjemniejsze. Tyle pięknych maszyn przejeżdża codziennie obok mojego domu. Dzięki temu, że jest to skrzyżowanie, mogę zobaczyć je wszystkie dokładniej, gdy zwalniają. Do tej pory pogoda niezbyt sprzyjała motocyklistom, ale wszystko jest na dobrej drodze. Od trzech dni jest już więcej słońca, robi się coraz cieplej. Nareszcie będzie ich więcej. Na to czekałam.
        Jakby na potwierdzenie teych myśli, do moich uszu dobiegł ten upragniony dźwięk. Zbliżał się. Podniosłam wzrok znad książki i utkwiłam go w ulicy, na której lada moment maszyna powinna się pojawić. Zmierzał od wschodu, coraz dokładniej było go słychać.
       Odłożyłam książkę na mały stolik i wstałam. Oparłam się łokciami o barierkę. Wciąż nie odrywałam wzroku od ulic.
       Zbliżał się także jakiś samochód. Pędził w stronę skrzyżowania od południa z dużą prędkością. Przez całe moje ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Nastał koniec ciszy przed burzą.
       To były ułamki sekundy.
       Motocykl. Samochód. Trzask. Tłuczone szkło.
       Sparaliżowało mnie.
       Stałam nieruchomo na balkonie wpatrując się w to wszystko szeroko otwartymi oczyma. Nie potrafiłam się ruszyć.
       Słabo się znam na motocyklach, ale mogę przysiąc, że gdy słyszałam ten dźwięk, byłam bliska orgazmu. Słowo daję. Była to naprawdę piękna maszyna. Wielka szkoda, że "była".
        - Kurwa mać - mruknęłam pod nosem, wciąż nie mogąc się ruszyć.
        Z czarnego opla astry wyszedł kierowca. Stanął obok auta i zaczął się rozglądać dookoła. Chwiał się na boki. Ledwo utrzymywał się na nogach. Zastanawiało mnie, czy to przez stres, czy też zwyczajnie był pod wpływem. Jednak nigdzie nie widziałam motocyklisty. Musiał być gdzieś na ulicy biegnącej na północ. Tam mój wzrok z balkonu nie sięga zbyt daleko.
        Wzięłam głęboki wdech, po czym powoli wypuściłam powietrze z płuc przez nos. W końcu mogłam się ruszyć.
        Kiedy tylko otrząsnęłam się z lekkiego szoku, który sparaliżował moje mięśnie, błyskawicznie zerwałam się i popędziłam na dół. W pośpiechu nawet nie wiązałam butów, tylko wybiegłam szybko z domu, podwórka. Przemknęłam obok domu, za róg, po czym upadłam na kolana obok chłopaka, który leżał na poboczu na wznak. Jego rozbity motocykl leżał na środku ulicy parę metrów dalej.
        - Hej, słyszysz mnie? - spytałam, kładąc drżąca dłoń na jego ramieniu.
        - Co? - mruknął.
        - Ja pierdole - wymsknęło mi się.
        Odetchnęłam z ulgą. Nie było aż tak źle na szczęście.
        - Jak się czujesz? Co cię boli? - pytałam zdenerwowana.
        Drżałam na całym ciele i nie byłam w stanie tego opanować.
        - Możesz zdjąć mi kask? - spytał cicho chłopak. - Tylko powoli. Proszę.
        - Chyba da się zrobić.
        Zdjęłam z ramion bluzę i zwinęłam ją, po czym na prośbę chłopaka, jak najdelikatniej tylko mogłam, zdjęłam z jego głowy kask. Zwiniętą bluzę włożyłam pod jego głowę.
        Mogłam przyjrzeć się twarzy chłopaka. Krótko ścięte brąz włosy, ciemna karnacja, brązowe oczy, które przy odpowiednim świetle wpadały w ciemną zieleń. Całkiem przystojny, pomyślałam.
        Uśmiechnął się do mnie słabo.
        - Jak się czujesz? - spytałam znów.
        - Złamałem sobie chyba rękę, nie mogę nią ruszyć. Cholernie boli. Poza tym już czuję te wszystkie siniaki, poobijałem się nieźle.
        - To na pewno wszystko? Wyglądasz, jakbyś w ogóle nie mógł się ruszyć.
        - Nie, aż tak źle nie jest - odparł, próbując podnieść się do pozycji siedzącej o własnych siłach.
        Raczej marnie mu to szło, więc pomogłam mu, uważając na lewy nadgarstek, który według chłopaka był złamany.
        Kątem oka dostrzegłam, jak zmierzał w naszym kierunku kierowca czarnego opla. Ewidentnie nie był trzeźwy. To można było zauważyć na pierwszy rzut oka.
        - Mamy towarzystwo - mruknęłam, wstając.
        - Mam zadzwonić na policję czy zwrócisz mi za zniszczenie samochodu? - spytał kierowca, zwracając się do chłopaka.
        Mówił całkiem poważnie, ale ja miałam wrażenie, że to jednak jakiś nieudany żart.
        - Pan sobie żartuje, tak? - wtrąciłam zdenerwowana. - Wie pan, jak pan wygląda? Dlaczego niby on ma zwracać panu koszty zniszczeń? Ile...
        Nie dokończyłam, ponieważ zostałam odepchnięta przez pijanego kierowcę, który znów zwrócił się do bruneta.
        - Jak będzie? Bo cierpliwość ma swoje granice, a spójrz jak przez twój motor wygląda mój samochód. Spójrz na niego! Zniszczony!
        Nie miałam zamiaru dać za wygraną. Brunet nie miał siły się nawet kłócić, ale ja nie zamierzałam pozwolić, by był tak traktowany przez sprawcę całego tego zajścia. Przecież to nie była wina motocyklisty.
        - Przecież ten wypadek to nie jego wina! - odezwałam się znów. - To pana wina. Widziałam to na własne oczy. Mogę być świadkiem. Widziałam, jak szybko pan jechał, przed skrzyżowaniem nawet pan nie zwolnił. Wjechał pan na skrzyżowanie z dużą prędkością, w dodatku pijany! Spowodował pan wypadek i jeszcze ma pan czelność domagać się zwrotu pieniędzy za zniszczenia? To jest chyba, kurwa, jakiś żart!
        Oboje patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami. Brunet chyba nie do końca wierzył w to, co widzi i słyszy, natomiast pijany kierowca zmierzył mnie groźnym wzrokiem od góry do dołu, po czym splunął na bok.
        - Nie wtrącaj się - warknął. - Nie brałaś w tym udziału. To nie jest twoja sprawa.
        - Tak się składa, że właśnie bierze - odezwał się brunet. - Jest świadkiem. Wszystko widziała.
        Powoli podniósł się z ziemi i stanął obok mnie, chwiejąc się lekko.
        - Chce pan dzwonić po policję? Proszę bardzo, niech...
        - Nie trzeba - przerwał mi brunet. - Niech pan po prostu stąd szybko zniknie. Nie chcę mieć z panem dłużej do czynienia. Wystarczająco dużo szkód pan narobił. Tylko radziłbym uważać na przyszłość. Nie chodzi mi o samą jazdę. Tak po prostu, niech pan uważa na siebie, bo może być różnie. W końcu, hmm, przypadki chodzą po ludziach, nieprawdaż?
        Kierowca spojrzał na nas z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym odszedł w stronę swojego obitego samochodu. Na szczęście jechał sam. Widziałam, jak wyciąga telefon, dzwoni do kogoś.
        - No kurwa, wypadek miałem! - krzyknął do telefonu. - Przyjedź tu szybko!
        - Spokojnie, nie zadzwoni na policję - odezwał się brunet. - Swoją drogą... nawet nie wiem, jak moja wybawczyni ma na imię.
        - Alex - odparłam, uśmiechając się.
        - Matt - podał mi rękę. - Miło cię poznać.
        - Nie powiem, fajne okoliczności zapoznania się.
        Oboje parsknęliśmy krótkim śmiechem.
        - Co z nim zrobisz? - wskazałam na motocykl na ulicy. - Przecież sam nie dasz rady go teraz zebrać.
        - Cholera, nie wiem. Masz przy sobie telefon? Zadzwoniłbym do kumpla. Pomógłby wziąć go z ulicy.
        Bez słowa wyciągnęłam telefon z kieszeni spodni i podałam chłopakowi.
        Niespełna dziesięć minut później zza rogu wyszedł wysoki dobre zbudowany blondyn o brązowych oczach. Wyraz jego twarzy pokazywał, że był lekko przestraszony, ale kiedy przyjrzał się Matt'owi, ulżyło mu trochę.
        - Dasz radę go zebrać? - spytał od razu Matt.
        - No coś ty, ja bym miał nie dać rady? - odparł blondyn. - Tak przy okazji, jestem Russell - zwrócił się do mnie.
        - Alex - odpowiedziałam z uśmiechem.
        Chwilę później Russell prowadził dość mocno zniszczony motocykl w naszą stronę.
        - I co z nim teraz? - spytał. - Szybka decyzja, bo nie mam całego dnia.
        - Możecie zostawić go u mnie na podwórku albo w garażu - zaproponowałam.
        - Widzisz, to jest dobra myśl! - uśmiechnął się blondyn. - Jak nie pijesz, to myślisz. Prowadź.
        Dopiero, co go poznałam, a już zaczynałam lubić. Zabawny był. Uśmiech prawie nie znikał z jego twarzy.
        Zaprowadziłam chłopaków do garażu, gdzie spokojnie mogli zostawić motocykl, po czym wygoniłam ich do lekarza. Matt nie mógł przecież tak zostawić tego nadgarstka. Gdyby nie złamanie, sama bym się zajęła tymi wszystkimi ranami, bo to dla mnie nie problem, ale nie dam rady nastawić mu kości i włożyć w gips.
        Gdy pojechali, wróciłam się do domu i zabrałam wszystko z balkonu w razie, gdyby miało zacząć padać. Nie miałam zamiaru wyczekiwać powrotu chłopaków, chodząc od okna do okna. Pobyt u lekarza może trochę potrwać. Była już trzynasta czterdzieści, więc wypadało zrobić obiad. Pomyślałam, że dziś zrobię ryż z sosem pomidorowym i warzywami. Dawno nie robiłam.
        Włączyłam sobie telewizor, zostawiłam na kanale muzycznym, po czym zabrałam się za gotowanie.
        O godzinie czternastej wszystko było gotowe i nałożone na dwa talerze, gdyż lada chwila próg domu miał przekroczyć mój brat. Nie minęły dwie minuty i usłyszałam, jak otwiera drzwi.
        - Cześć, młoda - przywitał mnie, rzucając rzeczy w kąt przedpokoju. - Co tak pachnie?
        - Obiad - odparłam. - Chodź, bo ci wystygnie.
        Brunet bez słowa usiadł przy stole i zabrał się za jedzenie. Błyskawicznie opróżnił talerz, po czym popędził się przebrać i wyszedł z domu. Wiedziałam, gdzie idzie. Codziennie po pracy przesiadywał w garażu, remontując swój samochód. Tym razem nie było inaczej.
        Garaż, cholera! Przecież tam jest teraz...
        - Alex! - usłyszałam, jak Jacob woła mnie z podwórka.
        - Ta? - spytałam, wychodząc.
        - Nowe hobby?
        - Pewnie. - rzuciłam. - Się wyklepie, remoncik się jebnie i będzie pięknie, będę sobie zapierdalać. - Jacob spojrzał na mnie unosząc jedną brew. -  Głupi jesteś, wiesz?
        - To w takim razie po co on ci tutaj?
        - Na skrzyżowaniu był wypadek. Pijany kierowca samochodu, motocykl. Przecież nie mogli zostawić go na środku ulicy, prawda? Dlatego - ciągnęłam dalej, nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź. - powiedziałam chłopakom, żeby wstawili go do nas, a oni pojechali do szpitala ogarnąć złamany nadgarstek.
        - A, spoko - mruknął Jacob. - Powiedzmy, że łapię.
        - Niedługo powinni wrócić, to sobie pogadacie - dodałam, po czym wróciłam do domu, na balkon, do książki.
        Tego mi było trzeba, by się w pełni uspokoić.

niedziela, 14 lipca 2013

Coś na początek, chyba można to zwać prologiem.

       Pamiętam, jak dziś, dzień, w którym to się stało. Pamiętam przeraźliwy krzyk mamy. Pamiętam moment uderzenia, dźwięk tłuczonego szkła. Pamiętam szkarłatną czerwień rozlewającą się po wnętrzu samochodu. Pamiętam przerażony wzrok Jacoba wbity we mnie i łzy w jego oczach. Pamiętam, jak bardzo pragnęłam, by rodzice wyszli i zabrali nas stamtąd, by jak zwykle ucałowali nasz w czoło i powiedzieli, że nic się nikomu nie stało, że zaraz będziemy w domu i będzie dobrze. Pamiętam to wszystko nazbyt dokładnie, choć byłam jeszcze małą dziewczynką.
       - Mamo! - Wołałam. - Tato! - Zróbcie coś!
       Nie odpowiadali. Już nigdy nic nie powiedzieli. Ich ostatnie słowa skierowane do mnie brzmiały: "Zapnij pasy, kochanie." Posłusznie zapięłam. Dlaczego oni nie? Dlaczego upominali mnie, kiedy sami tego nie zrobili. Gdyby nie to, być może inny byłby koniec tego.
       - Boję się, Jake - szeptałam do brata. - Bardzo się boję.
       Mój starszy brat otwierał usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Sparaliżował go strach. Patrzył tylko na mnie oczami pełnymi łez.
       - Jacob, proszę cię, zrób coś - prosiłam, a wręcz błagałam go. - Zadzwoń po kogoś, Jakie, proszę.
       Trochę to trwało, ale przebrnął w końcu przez strach, wyjął jakoś telefon i zadzwonił po karetkę. Czekaliśmy na nią w ciszy, spoglądając na siebie co chwilę.
       Było źle, bardzo źle. Nie wiedzieliśmy jednak, że może być jeszcze gorzej, a czekał nas koszmar.
       To, co działo się później umknęło mi z pamięci. Wszystko było wykonywane zbyt mechanicznie, bym przywiązała do tego szczególną uwagę. Ktoś mnie wyciągał, okrył czymś. Pytał o coś, posłusznie odpowiadałam cichym głosem.
       Karetka. Pytania. Opatrunki.
       Policja. Pytania.
       Szpital. Białe ściany i bladoniebieska pościel.
       Niespokojny sen.
       Przebudzenie. Te same ściany i pościel.
       Nowy dzień?
       Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam Jacoba siedzącego na krześle obok łóżka. Miał lewą rękę w gipsie, szwy po prawej stronie głowy, pełno zadrapań i mniejszych ran. Wzrok wbił w pogłodę.
       - Jake - szepnęłam cicho.
       - Zostaliśmy sami - wyrzucił z siebie nagle, wciąż patrząc w dół.
       - O czym ty mówisz? - spytałam przerażona.
       Moje ciało zaczęło drżeć. Nie chciałam, by to, o czym pomyślałam, okazało się prawdą.
       - Rodzice zginęli, Al - odparł cicho. - Nie żyją, rozumiesz? Jesteśmy sami.
       Nie odpowiedziałam.  Tego właśnie się bałam. Bałam się tych słów, tego, że ktoś mi o tym powie.
       Podniosłam się, by usiąść. Łzy zaczęły spływać po moich policzkach. Chwyciłam dłoń brata. Spojrzał na mnie szklącymi oczami, po czym usiadł na brzegu łóżka i po prostu przytulił się do mnie.
       Siedzieliśmy tak bez słowa. Jakakolwiek rozmowa była zbędna. Bo co niby mieliśmy mówić? Obawiałam się tylko, co z nami będzie, gdy wyjdziemy ze szpitala. Gdzie trafimy, co się z nami stanie. Bałam się okropnie, że nas rozdzielą. Nie poradziłabym sobie bez brata. Zginęłabym. Przepadłabym. On jedyny był wtedy wsparciem dla mnie. Pozostało nam wtedy jedynie czekać na to, co się stanie. Mogliśmy mieć nadzieję, że mimo wszystko dane nam będzie przejść przez to razem.

       Po jakimś czasie zamieszanie nie minęło, wzmogło się nawet. Spotkania z psychologami, rozmowy, masa pytań. Przeprowadzka do ciotki, siostry ojca. Sprzedaż rodzinnego domu.
       Nigdy jej nie lubiłam, była strasznie sztywna. Liczyły się dla niej tylko te jej niepisane zasady, które miała wyryte w głowie. Nikt nie miał prawa się temu sprzeciwić. Jednak musieliśmy u niej mieszkać przez pięć lat. I przez te pięć lat musieliśmy się użerać z nią, z jej mężem, dziećmi i humorami ich wszystkich razem wziętych. Nie brali pod uwagę tragedii, jaka nas dotknęła. Sami też zbytnio się wszystkim nie przejęli. Ta kobieta była niemożliwa, słowo daję. Zginął jej brat, a jej to jakoś specjalnie nie obeszło.
       Po pięciu latach mój brat miał dwadzieścia lat, paru miesięcy brakowało mi to dwudziestu jeden. Znalazł stałą pracę. Wcześniej pracował w przeróżnych miejscach. Podejmował się prac sezonowych, chwytał się czego tylko mógł. Dwa razy nawet wyjechał na całe wakacje za granicę. Wszystko, co zarobił, odkładał. Mówił, że w końcu się stąd wyprowadzimy, że zamieszkamy gdzieś, gdzie będziemy mogli żyć normalnie, po swojemu. Nie wiem, ile tych pieniędzy dokładnie było, ale musiał zebrać ich dość sporo.
       - Mała, mamy nowy dom - rzekł pewnego dnia, siadając rano na brzegu mojego łóżka.
       - Co? - mruknęłam zaspana.
       Nie zrozumiałam, o czym mówi.
       - Znalazłem coś. Dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd. Nieduży domek, z piętrem i balkonem. Jest mały i dość dużo jest w nim do naprawy, ale z moją stałą pracą na pewno damy radę. Powoli będziemy go remontować. Mówię ci, Al, na pewno Ci się spodoba. Jakiś starszy gość chce go sprzedać z całą działką za psie pieniądze, bo ma własny wielki dom. Nie ma po co remontować tego. Mówił, że możemy się wprowadzać kiedy tylko chcemy. Co ty na to, Al?
      - Zaczekaj, zwolnij.
       Usiadłam na łóżku i przyjrzałam się bratu. Oczy miał szeroko otwarte, a źrenice wypełniały prawie całą tęczówkę. Uśmiechał się od ucha do ucha.
       - Dobre kilkadziesiąt kilometrów stąd? - spytałam. - Jak chcesz stamtąd dojeżdżać do pracy?
       - Al, głupia jesteś. Nie uważasz chyba, że o tym nie pomyślałem. Do pracy z nowego domu mam zaledwie siedem kilometrów. Dlatego jeżdżę tak wcześnie, dlatego wracam tak późno.
       - Kupiłeś go już? - spytałam, ukrywając nadzieję na odpowiedź twierdzącą.
       - Jeszcze nie - odparł. - Bo zabieram cię dziś ze sobą, ze wszystkimi naszymi rzeczami i już tam zostajemy.
       - Jak to? Czym pojedziemy?
       - Poprosiłem wujka, by nas zawiózł swoim samochodem. Zgodził się. Wstawaj, bo za dwie godziny ruszamy.
       Nie wiedziałam, co mam mu powiedzieć. Przez chwilę poczułam się szczęśliwa. Nareszcie mogliśmy się stąd wyprowadzić.
       Nareszcie miało być lepiej.
       Nareszcie coś miało się zmienić.
       Na to czekałam.
       Przytuliłam mocno brata, po czym popędziłam do łazienki. Wzięłam szybko prysznic, wysuszyłam się, ubrałam i zaczęłam się pakować. Nie myślałam nawet o śniadaniu. Nie byłabym w stanie nic zjeść. Zbyt bardzo się stresowałam. Czułam ścisk w żołądku.
       - Będzie dobrze, Al - szepnął mi brat do ucha, gdy podchodziliśmy do samochodu. - Przekonasz się sama.
       I wiecie, cholera, miał rację. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale przewidział wszystko.
       Jest dobrze. Jest pięknie. Wręcz idealnie.